- A ty co taki wkurzony? Okresu dostałeś? - zapytał z uśmiechem. I to był błąd, bo dla mnie nie było się z czego śmiać. Co najwyżej ryczeć na całego.
- Spierdalaj ode mnie - warknąłem.
- Ej, jak ty się do brata zwracasz? Przeproś go - rozkazała mama.
- Dajcie wy mi wszyscy święty spokój - krzyknął i pobiegłem do moich czterech ścian. Trzasnąłem drzwiami i zamknąłem je na klucz. Usiadłem na łóżku i złapałem się na głowę. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Dopiero co Lor żyła. Chodziliśmy na spacery, śmialiśmy się razem. A teraz? Został mi z niej tylko zimny trup. Czułem się jak z jakimś słabym horrorze. Kochałem ją, kocham i będę kochać. Szkoda tylko, że nie zdążyłem jej tego powiedzieć...
Nagle usłyszałem dźwięk mojego telefonu. Spojrzałem na wyświetlacz. Rozalia. Nie miałem ochoty z nią rozmawiać. Pewnie zaczęłaby wypytywać się o Lor i dlaczego nie odbiera telefonu. Odrzuciłem połączenie, ale białowłosa nie dawała spokoju. Znowu zadzwoniła. Postanowiłem odebrać, żeby w końcu dała mi święty spokój.
Just : Halo?
Roza : Kopyta ci palą Justinku. Wiesz dlaczego Lor nie odbiera?
Just : Zadzwoń do jej brata, to się dowiesz.
Roza : Ale nie mam do niego numeru.
Just : Zapisuj. 553 745 836, masz?
Roza : Tak, dzięki. To do jutra.
Just : Hej.
Doskonale wiedziałem, co się dzieje z Lor, ale nie nie chciałem o tym rozmawiać. Po prostu nie mogłem wydusić z siebie tego, że ona...nie żyje. Nie chciałem z nikim i gadać i chciałem być sam. Musiałem to wszystko na spokojnie przemyśleć i poukładać sobie w głowie sprawy z ostatniego tygodnia. Najlepiej byłoby zapomnieć o wszystkim, a zwłaszcza o niej...Nie to, że jej nie kochałem, wręcz przeciwnie, ale po prostu to wszystko mnie przerastało.
- Justin, otwórz - usłyszałem za drzwiami.
- Nie. Zostaw mnie w spokoju. Chcę być sam - warknąłem.
- Ale dlaczego? Powiedz o co chodzi. Przecież jestem twoją matką i mi możesz powieć. Chcę ci pomóc - odrzekła. Westchnąłem i otworzyłem jej drzwi. Usiadłam obok mnie i objęła mnie ramieniem. - Powiedz co się dzieje.
- Ona... - szepnąłem. Chciałem dokończyć, ale w moim gardle stanęła wielka gula, która mnie pozwoliła mi wypowiedzieć ani słowa.
- Kto? - zapytała trochę wystraszona.
- Loree...Ona - szepnąłem. - Nie żyje.
- J-jak to nie żyje? Co się stało? - spytała dociekliwie.
- Popełniła samobójstwo. Uważała, że to przez nią byłem w śpiączce i że to wszystko tylko i wyłącznie jej wina - jęknąłem. - A doskonale wiemy, że to nie prawda.
- No tak. Przecież zrobił to ten jej były - oznajmiła. - To na prawdę straszne. Przykro mi Just. To była wspaniała dziewczyna. Ale nie martw się. Jeszcze znajdziesz sobie inną.
- Nie - burknąłem. - Nigdy nie będę z żadną inną. Za bardzo ją kocham i nigdy o niej nie zapomnę...
- Justin, otwórz - usłyszałem za drzwiami.
- Nie. Zostaw mnie w spokoju. Chcę być sam - warknąłem.
- Ale dlaczego? Powiedz o co chodzi. Przecież jestem twoją matką i mi możesz powieć. Chcę ci pomóc - odrzekła. Westchnąłem i otworzyłem jej drzwi. Usiadłam obok mnie i objęła mnie ramieniem. - Powiedz co się dzieje.
- Ona... - szepnąłem. Chciałem dokończyć, ale w moim gardle stanęła wielka gula, która mnie pozwoliła mi wypowiedzieć ani słowa.
- Kto? - zapytała trochę wystraszona.
- Loree...Ona - szepnąłem. - Nie żyje.
- J-jak to nie żyje? Co się stało? - spytała dociekliwie.
- Popełniła samobójstwo. Uważała, że to przez nią byłem w śpiączce i że to wszystko tylko i wyłącznie jej wina - jęknąłem. - A doskonale wiemy, że to nie prawda.
- No tak. Przecież zrobił to ten jej były - oznajmiła. - To na prawdę straszne. Przykro mi Just. To była wspaniała dziewczyna. Ale nie martw się. Jeszcze znajdziesz sobie inną.
- Nie - burknąłem. - Nigdy nie będę z żadną inną. Za bardzo ją kocham i nigdy o niej nie zapomnę...
*???*
Brrr...Dlaczego tu tak zimno? Normalnie gorzej niż w lodówce. I dlaczego nie pamiętam co się stało? To już jest dziwne...A może ja umarłam? Nie! Przecież z piekle jest gorąco, a nie zimno, prawda? A więc w takim razie gdzie ja jestem? No w każdy razie trzeba wstawać. Podniosłam się, ale walnęłam o coś głową.
- Ała! - krzyknęłam i rozmasowałam głowę. Kto tu postawił to blaszane pudło? - Halo? Jest tu ktoś? Jeśli tak, to niech mnie wypuści! - krzyknęłam. Dopiero wtedy zauważyłam, że mam na sobie jakiś biały fartuch. - Wypuści mnie ktoś stąd z łaski swojej?!
Nagle "łóżko" na którym leżałam zaczęło się wysuwać. Znajdowałam się w jakiejś ciemnej sali. Dookoła mnie było coś w stylu takich szuflad XL, a w nich były lodówki. Normalnie jak...kostnica?
Wtedy stanął nade mną jakiś mężczyzna i patrzył na mnie jak na jakąś kosmitkę. Zaczął mi świecić w oczy jakąś latareczką. W końcu się odezwał.
- Witamy z powrotem wśród żywych panno Loreeno Ryen - odrzekł z uśmiechem na ustach.
- Ale o co... - nie zdążyłam dokończyć, bo facet mi przerwał. Nie przerywa się kobiecie chamie jeden.
- Śmierć kliniczna, kojarzy pani? - kiwnęłam twierdząco głową - Była pani nieżywa cztery godziny. Byliśmy pewnie, że pani się nie obudzi, ale jednak miała pani szczęście.
- Śmierć kliniczna? Ale dlaczego jestem w szpitalu? Co mi się stało? I jaki dzisiaj dzień? - zapytał zdezorientowana.
- Nie pamięta pani? - zapytał i zmarszczył czoło. - Chciała pani popełnić samobójstwo. A dzisiaj jest dwudziesty trzeci kwietnia, piątek, godzina dwudziesta dwanaście.
- Samobójstwo? - mruknęłam sama do siebie. Ale dlaczego chciałam się zabić? Przecież ja kocham swoje życie mimo tego, że nie jest zbyt lekkie. - Zadzwoni pan po mojego brata? Chcę go zobaczyć.
- Oczywiście - oznajmił lekarz. - Teraz zawieziemy panią na salę. Przecież nie może pani leżeć w kostnicy - zaśmiał się. Miałam rację. To była kostnica.
Zawieźli mnie do jakiejś sali, przydzielili mi łóżko i podpięli do jakiś gówienek. Jakieś dziesięć minut do sali wszedł mój brat. Kiedy mnie zobaczył, za początku był zdziwiony, potem szczęśliwy, następnie wzruszony, potem wkurzony (zapewne tym samobójstwem) i tak w kółko. W końcu do mnie podbiegł i przytulił mnie mocno do siebie.
- Udusisz mnie - jęknęłam ostatkiem sił. - Chcesz, żebym na prawdę zginęła.
- No jasne, że nie - odrzekł i poczochrał mi włosy. - Nawet nie wiesz jak się o ciebie bałem. Byłem pewien, że nie żyjesz.
- Bo to prawda. Po prostu "zmartwychwstałam".
- Mam nadzieję, że nie masz zamiaru znowu się zabijać.
- Nie, bo nawet nie wiem, dlaczego chciałam się dzisiaj zabić. Ostatnie co pamiętam, to...Dick! Zrobił coś Justinowi? - zapytałam przestraszona.
- Nie, spokojnie. Nic mu nie jest. Był w szpitalu, ale żyje i jest w całym kawałku.
- Uf - odetchnęłam. - A teraz mów. Powiedz wszystko, co się stało od tamtego czasu - rozkazałam. Dan kiwnął głową. Zaczął od tego, jak zadręczałam się śpiączką Justina, a skończył na mojej próbie powieszenia się i tym wbiciu noża w brzuch. - Serio? Ale dlaczego ja się tym tak zadręczałam? Przecież to Dick go postrzelił, a nie ja.
- Mnie się pytasz? Sam nie wiem dlaczego. Mówiłaś coś, że gdybyś nie wiązała się nigdy z tym Dickiem to nic by się stało i zadręczałaś się śmiercią taty i Lie - oznajmił brat. Po krótkim namyśle przypomniałam sobie o czymś.
- Mam prośbę - odrzekłam. - Możesz zadzwonić do Justina, żeby przyjechał do szpitala? Chcę zobaczyć jego minę, jak zobaczy mnie w jednym kawałku - zaśmiałam się.
- Jasne. Zaczekaj - powiedział i zniknął na korytarzu. Tak bardzo chciałam teraz zobaczyć Justa. Powiedzieć mu, jak bardzo go kocham, przytulić i pocałować. To było to, czego najbardziej wtedy potrzebowałam.
Wtedy do sali wrócił mój brat z uśmiechem na twarzy.
- I jak? - zapytałam.
- Mówiłem mu "przyjedź, to coś zobaczysz", a on "odpierdol się! Nigdzie nie idę", a ja "No nie bądź cham! Zobaczysz coś!", ale on dalej mi zaczął coś przeklinać i dopiero, gdy powiedziałem, że to w twojej sprawie, to powiedział, że przyjedzie - odpowiedział Daniel, a ja w tym czasie turlałam się ze śmiechu po łóżku. Aż jakaś rurka mi się odpięła.
- Cały on - mruknęłam i kiwnęłam głową z dezaprobatą. - I powiedz. Jak nie kochać takiego zgredka?
- No nie wiem. To nie ja z nim chodzę.
- A zamknij się - burknęłam i szturchnęłam Dana w ramię.
- Tak się bratu odpłacasz? - zapytał i zwinął usta w podkówkę. Wywróciłam oczami i przytuliłam go. - Teraz lepiej.
- Idiota - mruknęłam.
- Miło mi. Daniel jestem - odrzekł z szerokim uśmiechem. Nagle przyszedł do niego sms. Wyjął telefon i spojrzał na wyświetlacz. - Justin przyszedł. Zaraz ci go przyprowadzę.
- Oks - odrzekłam i ułożyłam się wygodnie. Daniel wyszedł z sali i chwilkę później wrócił z Justinem. Chłopak nawet mnie nie zauważył, bo był okropnie smutny.
- No i po co mnie tu przyprowadziłeś? - mruknął do mojego brata. Wtedy Dan wskazał palcem w moją stronę. Justin niechętnie odwrócił głowę, ale kiedy mnie zobaczył, zrobił wielkie oczy i zaczął się jąkać. - J-j-ja m-mam przy-przywidzenia?
- A słyszałeś o śmierci klinicznej? - zapytał Dan. Justin stał jeszcze chwilkę i wpatrywał się we mnie, ale kiedy mu pomachałam, szybko do mnie podbiegł i mnie przytulił. Właśnie tego mi wtedy brakowało.
- Lor, tak się bałem - powiedział i mocniej przycisnął mnie do siebie. - Byłem pewien, że nie żyjesz.
- Bo tak było - odrzekłam i uśmiechnęłam się do niego, kiedy oderwaliśmy się od siebie. - Kocham cię.
- Ja ciebie też - oznajmił i pocałował mnie namiętnie.
- Hej, hej, hej! Koniec tych miłości! - zawołał ktoś. Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam Rozalię, która biegła w moim kierunku. Dosłownie skoczyła na mnie i zaczęła mocno ściskać.
- Loree, jak ja się martwiłam, kiedy twój brat powiedział, że nie żyjesz. Prawie zawału dostałam.
- Nie dziwię się - mruknęłam - Roza, puść. Miażdżysz mi organy wewnętrzne.
- Sorki - odrzekła i puściła mnie. - W każdym razie nawet nie wiesz jak się cieszę, że widzę cię w jednym kawałku.
- Domyślam się - odrzekłam i przytuliłam Rozalię i Justina jednocześnie. - Jak ja tęskniłam. Nie rozumiem dlaczego miałabym popełniać samobójstwo, skoro mam taką zajebistą przyjaciółkę i chłopaka.
- Też tego nie rozumiem - odrzekł smutno Just.
- Dobra, zostawiam was zakochańce, bo widzę, że musicie sobie wszystko wytłumaczyć. Będę na korytarzu - powiedziała i wyszła. Zostaliśmy razem z Justinem sami. Spuściłam głowę i wpatrywałam się w moje palce.
- Lor, spójrz na mnie - rozkazał Just. Nie drgnęłam. Wtedy chłopak podniósł mój podbródek tak, że patrzyłam mu w oczy. - Dlaczego chciałaś się zabić?
- Nie wiem - jęknęłam. - Nie pamiętam wydarzeń z ostatniego tygodnia. Sama sobie się dziwię, że chciałam się zabić. Wiem, zdarzały się gorsze dni, ale nigdy nie chciałam się zabić. Sama nie rozumiem swojego postępowania.
- Rozumiem - odrzekł. - W każdym razie mam nadzieję, że nie będziesz znowu próbowała się zabić. Wiesz, że jesteś dla mnie okropnie ważna i nie przeżyłbym tego.
- Wiem, wiem - oznajmiłam z uśmiechem i poklepałam szatyna po policzku. - Dla ciebie mam zamiar jeszcze trochę pożyć.
- Miło, że o mnie myślisz - odrzekł i pocałował mnie. Just siedział przy mnie gdzieś do północy, póki nie zadzwoniła jego mama i nie kazała mu wracać do domu. Niechętnie się pożegnał i wyszedł. Oczywiście rozmawialiśmy też Rozą, która musiała iść do domu jakąś godzinkę przed Justem. Eh...Jeszcze tydzień będę musiała wytrzymać w tym szpitalu. Ale przynajmniej wiem, że mam dla kogo żyć...
- Oks - odrzekłam i ułożyłam się wygodnie. Daniel wyszedł z sali i chwilkę później wrócił z Justinem. Chłopak nawet mnie nie zauważył, bo był okropnie smutny.
- No i po co mnie tu przyprowadziłeś? - mruknął do mojego brata. Wtedy Dan wskazał palcem w moją stronę. Justin niechętnie odwrócił głowę, ale kiedy mnie zobaczył, zrobił wielkie oczy i zaczął się jąkać. - J-j-ja m-mam przy-przywidzenia?
- A słyszałeś o śmierci klinicznej? - zapytał Dan. Justin stał jeszcze chwilkę i wpatrywał się we mnie, ale kiedy mu pomachałam, szybko do mnie podbiegł i mnie przytulił. Właśnie tego mi wtedy brakowało.
- Lor, tak się bałem - powiedział i mocniej przycisnął mnie do siebie. - Byłem pewien, że nie żyjesz.
- Bo tak było - odrzekłam i uśmiechnęłam się do niego, kiedy oderwaliśmy się od siebie. - Kocham cię.
- Ja ciebie też - oznajmił i pocałował mnie namiętnie.
- Hej, hej, hej! Koniec tych miłości! - zawołał ktoś. Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam Rozalię, która biegła w moim kierunku. Dosłownie skoczyła na mnie i zaczęła mocno ściskać.
- Loree, jak ja się martwiłam, kiedy twój brat powiedział, że nie żyjesz. Prawie zawału dostałam.
- Nie dziwię się - mruknęłam - Roza, puść. Miażdżysz mi organy wewnętrzne.
- Sorki - odrzekła i puściła mnie. - W każdym razie nawet nie wiesz jak się cieszę, że widzę cię w jednym kawałku.
- Domyślam się - odrzekłam i przytuliłam Rozalię i Justina jednocześnie. - Jak ja tęskniłam. Nie rozumiem dlaczego miałabym popełniać samobójstwo, skoro mam taką zajebistą przyjaciółkę i chłopaka.
- Też tego nie rozumiem - odrzekł smutno Just.
- Dobra, zostawiam was zakochańce, bo widzę, że musicie sobie wszystko wytłumaczyć. Będę na korytarzu - powiedziała i wyszła. Zostaliśmy razem z Justinem sami. Spuściłam głowę i wpatrywałam się w moje palce.
- Lor, spójrz na mnie - rozkazał Just. Nie drgnęłam. Wtedy chłopak podniósł mój podbródek tak, że patrzyłam mu w oczy. - Dlaczego chciałaś się zabić?
- Nie wiem - jęknęłam. - Nie pamiętam wydarzeń z ostatniego tygodnia. Sama sobie się dziwię, że chciałam się zabić. Wiem, zdarzały się gorsze dni, ale nigdy nie chciałam się zabić. Sama nie rozumiem swojego postępowania.
- Rozumiem - odrzekł. - W każdym razie mam nadzieję, że nie będziesz znowu próbowała się zabić. Wiesz, że jesteś dla mnie okropnie ważna i nie przeżyłbym tego.
- Wiem, wiem - oznajmiłam z uśmiechem i poklepałam szatyna po policzku. - Dla ciebie mam zamiar jeszcze trochę pożyć.
- Miło, że o mnie myślisz - odrzekł i pocałował mnie. Just siedział przy mnie gdzieś do północy, póki nie zadzwoniła jego mama i nie kazała mu wracać do domu. Niechętnie się pożegnał i wyszedł. Oczywiście rozmawialiśmy też Rozą, która musiała iść do domu jakąś godzinkę przed Justem. Eh...Jeszcze tydzień będę musiała wytrzymać w tym szpitalu. Ale przynajmniej wiem, że mam dla kogo żyć...
***
*Justin*
- Justin, pośpiesz się! - krzyknęła Rozalia.
- Już, już - odrzekłem i podbiegłem do recepcji. - Przepraszam, gdzie mogę znaleźć doktora Avengera? - zapytałem. Kobieta pokierowała mnie gdzie mam iść i chwilkę później poszliśmy w tamtą stronę z Rozą. - Myślisz, że mogło jej się coś stać?
- Justin, to jest porodówka a nie OIOM. Na pewno nic jest nie jest - powiedziała spokojnie. - A ty się tak nie stresuj.
- To nie ty za chwilę zostaniesz ojcem, tylko ja - oznajmiłem i usiadłem na ławce. Trudno mi było usiedzieć w miejscu, ale jakoś wytrzymałem. Nagle zza drzwi wyszedł lekarz. Szybko do niego podbiegłem. - I jak panie doktorze?
- Gratuluję. Dwie córki - oznajmił lekarz i uśmiechnął się lekko. Nie mogłem w to uwierzyć. Zostałem ojcem. Strasznie się z tego powodu cieszyłem zwłaszcza, że Loree jest cała. Mam tylko nadzieję, że nie będą miały charakteru po matce bo Lor i jej dwoma klonami to ja chyba nie wytrzymam. - Może ją pan zobaczyć.
- Dziękuję doktorze - powiedziałem i wszedłem do sali. Na jednym w łóżek leżała szatynka i trzymała na rękach dwa niemowlaki. Uśmiechnęłam się do mnie szeroko. Odwzajemniłem uśmiech i podszedłem do niej.
To zakończenie można uznać za szczęśliwe.
--------------------------------------------
A więc jednak zmiana planów. To był ostatni rozdział. Cieszycie się, że wreszcie skończyłam tego bloga, co nie? No nie dziwię się wam. Sama pod koniec miałam go dość. Mam tylko nadzieję, że ten nowy blog będzie mieć co najmniej te trzydzieści rozdziałów.
A tak w ogóle, to chyba uzależniłam się od uśmiercania ludzi w opowiadaniach. Tak więc postaram się, aby nie ginęło tyle ludzi. Oczywiście dwójka na pewno zginie marnie, mam to już utalone. W każdym razie nie uśmiercę głównej bohaterki, nie martwcie się :)
A tak w ogóle, to chyba uzależniłam się od uśmiercania ludzi w opowiadaniach. Tak więc postaram się, aby nie ginęło tyle ludzi. Oczywiście dwójka na pewno zginie marnie, mam to już utalone. W każdym razie nie uśmiercę głównej bohaterki, nie martwcie się :)